To nie jest piękna muzyka – dwa ekscytujące debiuty z Orkiestrą Tonhalle w Zurychu


Christoph Köstlin / Deutsche Grammophon
Publiczność była oburzona. „Do diabła z tą futurystyczną muzyką!” podobno krzyczano na korytarzu. I: „Chcemy słuchać muzyki, która jest piękna! Nasze koty mogą nam pokazać coś takiego w domu!” O tak drastycznych reakcjach donosiła petersburska gazeta w 1913 r. Punktem spornym była premiera II Koncertu fortepianowego Siergieja Prokofiewa, podczas której na fortepianie grał kompozytor, mający wówczas zaledwie 22 lata. A nawet jeśli sformułowanie tych wtrąceń było zmyślone, to i tak w Pawłowsku koło Petersburga sytuacja stawała się wówczas poważna. Tradycjonaliści i zwolennicy postępu starli się w sposób nieprzejednany, a mówi się, że coraz większa liczba słuchaczy opuściła salę w trakcie występu.
NZZ.ch wymaga JavaScript do prawidłowego działania ważnych funkcji. Twoja przeglądarka lub program blokujący reklamy obecnie to uniemożliwia.
Proszę zmienić ustawienia.
Dziś jesteśmy zdumieni zaciekłością, z jaką dyskutowano wówczas na temat najnowszych osiągnięć muzyki współczesnej – zupełnie inaczej niż dziś. Ponieważ ten II Koncert Fortepianowy był absolutnie najnowocześniejszy, wręcz brutalnie progresywny. Niecałe cztery miesiące wcześniej świat muzyki przetrwał skandal związany z „Świętem wiosny” Igora Strawińskiego; Prokofiew, enfant awful rosyjskiej awangardy, który jeszcze nie oczyścił się do roli neoklasycysty, stworzył równie radykalny utwór. Niezwykłe jest to, że tę radykalność można nadal odczuwać. Podobnie było podczas niedawnego występu w Tonhalle w Zurychu – nie doszło tylko do exodusu publiczności.
Beztroski i pewny siebieNie jest normą, że utwór może zachować swoją wybuchową moc nawet po ponad stu latach – zwykle nawet skandaliczne utwory, takie jak „Sacre” Strawińskiego, są w pewnym momencie życzliwie włączane do sceny koncertowej. Im większa różnica czasu, tym intensywniejsza komunikacja jest potrzebna, aby dawny skandal stał się zrozumiały dla dzisiejszego słuchacza. Inaczej jest z interpretacją pianisty Seong Jin Cho.
Koreańczyk z Południa jest wyjątkowo utalentowany; mając zaledwie siedemnaście lat, zdobył trzecią nagrodę na Konkursie im. Czajkowskiego w Moskwie w 2011 r., a w 2015 r. zwyciężył w Konkursie Chopinowskim w Warszawie. W Zurychu 30-letni obecnie artysta wyzwala przed słuchaczami dzikie brzmienia Prokofiewa, łącząc w niepowtarzalny sposób młodzieńczą beztroskę i pianistyczne mistrzostwo. Seong Jin Cho niczego nie wygładza; Zamiast tego pokazuje w sposób nieupiększony, jak Prokofiew wielokrotnie używał fortepianu jako instrumentu perkusyjnego, jako pewnego rodzaju dużej maszyny rytmicznej. Piękno brzmienia jest kwestią drugorzędną, ale Seong Jin Cho udaje się nie dopuścić, by całość przerodziła się w bezmyślne, młotkowate granie, nawet w rozbudowanej kadencji solowej w pierwszej części.
Mimo wszystko nie jest to „piękna muzyka”, poza kilkoma stonowanymi momentami, w których można usłyszeć nawiązania do „Romea i Julii” lub „Symphonie classique”. Jednak napęd silnikowy porywa widza od razu i – w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 112 lat – ostatecznie wyrywa publiczność z miejsc jednogłośnymi okrzykami radości. Seong Jin Cho dziękuje mu bisem, środkową częścią „Sonatiny” Maurice’a Ravela: subtelnie stylizowaną muzyką, która wymaga dokładnego przeciwieństwa przesady Prokofiewa, a mianowicie internalizacji i najwyższych niuansów w dotyku. Udany program kontrastowy.
Zwabiony w pułapkęTego wieczoru na podium Tonhalle Orchestra zadebiutuje fiński dyrygent Santtu-Matias Rouvali – on również jest młodym artystą, ma 39 lat i uchodzi za obiecującego młodego dyrygenta. Słusznie, jak pokazuje po przerwie w „Patetycznej” operze Czajkowskiego. Dla niego ta słynna, ostatnia symfonia Rosjanina również nie jest „piękna”, ale jest to muzyka bezlitośnie prawdziwa. W każdym takcie Rouvali sprawia, że dramatyzm kryjący się za tym autobiograficznym, pełnym konfesji dziełem staje się słyszalny, a tajemnicę, którą kompozytor zabrał ze sobą do grobu dziewięć dni po premierze, można usłyszeć. Egzystencjalny wymiar utworu staje się niemal przytłaczająco namacalny w nieustannym przechodzeniu od euforii do najgłębszej rozpaczy.
Co więcej, Rouvali wciąga słuchaczy w najsłynniejszą pułapkę w historii muzyki intensywnością swojej interpretacji. Po triumfalnym marszu trzeciej części, doprowadzonej do granic możliwości, chce się, nie, trzeba, klaskać. Wśród oklasków Rouvali rozpoczyna ostatnią pieśń żałobną, ujawniając w ten sposób przedwczesność triumfu. Ten wyczyn kompozytora nadal działa po 132 latach. Po mrocznym zakończeniu w Zurychu zapada jeszcze dłuższa, poruszająca cisza.
nzz.ch